Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Luty ‘24

1.

Szlak Umrzyka Larry’ego McMurtry’ego to pierwszy tom na cztery powieści rozpisanego cyklu… zaczętego powieścią Lonesome Dove (polski tytuł Na południe od Brazos). Cały cykl to błyskotliwy i dynamiczny, ale też brutalny, wyprany z bajkowej formuły gatunku western, wbudowany w autentyczną historię słynnych Strażników Teksasu, nieformalnej armii rewolwerowców, mających służyć prawu na granicy Meksyku i USA. W istocie zaś będących rodzajem pospolitego ruszenia awanturników, nie tyle prawa broniących, co egzekwujących je po swojemu. Stanowiących przy tym narzędzie zbrojnej prowokacji wobec rdzennych Indian oraz Meksykanów.

Szlak Umrzyka ukazał się właśnie nakładem niszowego wydawnictwa Vesper — w rozpoznawalnym jednak i efektownym kształcie edytorskim, który przyciąga oko na księgarskich półkach; ukazał się sześć lat po polskiej premierze całego cyklu, zapoczątkowanego kilka lat temu — uwaga! — tomem… trzecim.

Czy powieściową tetralogię — a więc zbiór czterech powiązanych ze sobą historii — można pisać — i wydać z powodzeniem — w dowolnej, a na pewno nie chronologicznej w przebiegu akcji, kolejności? Larry McMurtry dowodzi — i to w praktyce — że tak. Po monumentalnej księdze Na południe od Brazos — uznawanej przez wielu za opus magnum westernu — stworzył jej kontynuację, czyli Ulice Laredo, po czym dopisał początek cyklu, zajmujący nas tutaj Szlak Umrzyka. A potem dodał do niego ciąg dalszy: Comanche Moon (czyli Księżyc Komanczów; jeszcze na polski nieprzetłumaczony, choć już zapowiadany).

W takiej też zaskakującej kolejności wydawane były owe książki — w Stanach Zjednoczonych, a teraz w Polsce — przełożywszy rzecz na liczby: najpierw tom 3., potem 4., po nim tom 1., a na koniec 2. Nawet w kinie popularnym, gdzie różne prequele i sequele są już w zasadzie normą, trudno znaleźć podobną dowolność narracji i edycji. Tymczasem amerykański pisarz — znany skądinąd także jako wyśmienity scenarzysta Hollywood (że wspomnę tylko Czułe słówka czy Ostatni seans filmowy — będące ekranizacją jego powieści) — sięgnął po taki właśnie sposób opowiedzenia swojej historii o zmierzchu Dzikiego Zachodu; o narodzinach jego legendy, rozkwicie i kresie. Nie przejmując się chyba przesadnie, a może i ciesząc tym, że wpisane w nią dzieje głównych bohaterów — Augustusa McCrae i Woodrowa Calla — tracą w ten sposób na atrakcyjności; przecież czytając tom pierwszy, a potem drugi, wiemy już na przykład, że na ich stronach nie spotka ich śmierć; a to akurat wiedza istota, bo są to opowieści, w których przygoda i wliczona w nią walka o życie stanowią esencję fabularną. A przecież wiadomo, że jeśli Czytelnik nie boi się o życie głównych bohaterów, ma prawo mniej się ich losem przejmować.

Larry McMurtry stawał więc jakby do rywalizacji w bokserskim ringu, zawiązując sobie jedną rękę na plecach; za co należy mu się szacunek i uznanie. Zwłaszcza że tę walkę wygrał: jego tetralogia to dzieło wysokiej próby literackiej, atrakcyjne zaś bez względu na powyższe ograniczenia. Bo choć wiemy, że Augustus — w powieści najczęściej występujący jako Gus — oraz Woodrow — przedstawiany zwykle jako Call — jakoś sobie ze śmiertelnymi niebezpieczeństwami poradzą, to jednak drżymy o nich i emocjonujemy się przebiegiem akcji, jakbyśmy o tym nie wiedzieli. Dzięki czemu koncentrujemy się zresztą na czymś innym — na dojrzewaniu obu bohaterów, mających tu po lat kilkanaście, choć znaliśmy ich wcześniej jako… starców. Nic jednak za darmo, dojrzewanie głupoli w siodle niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw, ale napięcie spaść musi.

Choć — oczywiście — kto będzie czytał cały cykl „po bożemu” — w kolejności chronologicznej (Szlak Umrzyka, Comanche Moon, Na południe od Brazos, Ulice Laredo) — przyjemności typowej narracji z niespodzianką dalszego ciągu (co będzie dalej) zachowa.

Ja jednak czytam go — jak pewnie większość zafascynowanych opowieścią i prozą McMurtry’ego od „pierwszego razu” (Na południe od Brazos) — w kolejności ich pisania i wydawania, nie narzekając specjalnie na ów fakt. Przeciwnie, znajdując smak w lekturze tak otwartej — zarówno na pytania (a co było wcześniej? i w jaki sposób z tego „wcześniej” zrodziło się to „później”?), jak i na nowe obszary poznawcze — historyczne, lecz i literackie.

McMurtry każdy z tomów cyklu zachowującego walor rzeczywistej historii USA (poszczególne wątki wplecione zostają tu bowiem w prawdziwe epizody tych dziejów) pisze bowiem trochę inaczej. Jakby dostosowywał tok i ton narracji do wieku głównych bohaterów, stąd otwierający cykl Szlak Umrzyka — z nastolatkami w rolach wiodących — ma charakter typowej chłopackiej opowieści „z przygodami” — niefrasobliwie łotrzykowskiej, a przy tym inicjacyjnej, a finałowe Ulice Laredo to już tonacja pożegnalna — chyba najbardziej okrutna, bezwzględna wobec ludzkiego losu, ale też najbardziej „dostojna”, utrzymana w klimatach funeralnego epitafium.

A czy wszystkie części tetralogii mają tę samą wartość artystyczną?

Cóż, nie ulega kwestii, Na południe od Brazos — w kongenialnym przekładzie Michała Kłobukowskiego — to była książka wielka, największa z cyklu; oczywiście nie tyle ze względu na objętość (848 stron), co ze względu na to, że wykracza daleko poza ramy gatunku, który umownie nazywamy westernem (nie zapominajmy, że dla Amerykanów jest to nie tylko fragment ich kultury, mitu-legendy, ale i historii po prostu). W tej właśnie powieści kumulują się losy Gusa i Calla — ich charaktery krystalizują się najwyraziściej, znajdując dla siebie swoiste apogeum głęboko psychologicznego, a zarazem dyskretnego opisu; szczytów literackiej sagi sięga też w tej części przykurzony mit Strażników Teksasu.

Daleki tu już od błyskotliwości burzliwej narracji pionierskiej (patrz: Szlak Umrzyka), tyleż pyszny, co brudny, tyleż bohaterski, co ponury, ale wciąż inspirujący, szlachetny. Na południe… jest zresztą powieścią totalną — zadomowiony w dziejach europejskiej prozy czytelnik odnajdzie tu zarówno Wielkich Rosjan (Tołstoj, Czechow, Turgieniew), jak i Francuzów czy Anglików (Hugo, Zola, Stendhal, Dickens, Thackeray), a nawet odwołania do źródeł powieści — Don Kichota na przykład, oraz starożytnej Grecji, z Homerem (Odyseja!), tudzież tragedią losu u Sofoklesa czy Eurypidesa.

Na południe od Brazos wyróżniał też — modelowy skądinąd dla całego cyklu — język. Niby nonszalancki, chropawy, prosty — jak proste jest życie w Teksasie i jak prości są bohaterowie tej książki — rewolwerowcy, kowboje, ranczerzy, prostytutki, czyli dziewczyny „radzące sobie tyłkiem”, szulerzy, szeryfowie, koniokradzi, hodowcy bydła — a przecież zniuansowany charakterologicznie, pełen cierpkiej ironii, błyskotliwego żartu słownego, a przy tym melancholijny, chwilami poetycki. Przy wyrazistej psychologii postaci i niezwykle intensywnym opisie tamtej rzeczywistości daje to summę powieści, którą czytać można na wiele sposobów. Tym podstawowym byłoby oczywiście „połykanie fabuły”, która ze względu na swą rosnącą dynamikę, zmienność scenerii i drastyczność szczegółów aż zapiera dech, tym najgłębszym — lektura zgoła koneserska, będąca zaproszeniem do filozoficznych rozważań nad paradoksami ludzkiego losu i swoistą karmą, która dotyka każdego z nas. Nie zawsze jednak na równi i sprawiedliwie.

Szlak Umrzyka nie jest — jak już napisałem — książką tej miary. Pewne elementy fabuły się powtarzają — na przykład ekstremalnie trudna wędrówka przez pustynną prerię czy rwące wielkie rzeki, co bywa dla białego człowieka śmiertelnym zagrożeniem — i nie tylko wtedy, gdy w okolicy rządzą Indianie (pokazani z surowością, często jako potwory, ale ze zrozumieniem i w kontekście niesprawiedliwości, która odebrała im ojczyste ziemie). Niektóre wydarzenia — choćby poprzez to, że są zapowiedzią przyszłych, które na ogół znamy — wydają się nienaturalnie symboliczne, zbyt prosto profetyczne. A portrety drugo- i trzecioplanowych postaci nie są tu równie wyraziście i pomysłowo rysowane jak w Ulicach Laredo czy Na południe od Brazos. Sprawiają raczej wrażenie „typowych” dla opisu Dzikiego Zachodu (tropiciel Wielka Stopa), co nie zmienia faktu, że powieść — może z wyjątkiem z lekka odrealnionego zakończenia (miasteczko trędowatych) — czyta się z dużą przyjemnością. Oczywiście, jeśli słowo „przyjemność” nadaje się do opisu wrażeń, których dostarcza w niej na każdym kroku brutalna śmierć z ręki wroga lub natury, tudzież męczarnie rannych, torturowanych, umierających z pragnienia…

Młodzi Gus i Call — w kolejnych tomach cyklu tak brawurowo majestatyczni (Call), czy szorstko zabawni (Gus), a mimo wad — bo obyczajowo i zwyczajnie brudni, pogrążeni w traumach (Call) albo pijaństwie (Gus) — szlachetnie legendarni jak całe wspomnienie o Strażnikach Teksasu — w Szlaku Umrzyka są jeszcze nieopierzonymi żółtodziobami, którzy dopiero uczą się zabijać, nienawidzić, ale i kochać. Można zresztą powiedzieć, że uczą się w ten sposób żyć. A opowieści o tym właśnie i tu daje McMurtry swój specyficzny, kostyczno-cyniczny, pełen dystansu, acz i empatii styl.

Wypada więc już tylko czekać na Księżyc Komanczów, w którym ta nauka przybierze pewnie formę bardziej wyrafinowaną. Tego się właśnie spodziewam. Że powieść wzbogaci się psychologicznie (Gus i Call nabiorą ogłady i rozumu, z których znamy ich jako dorosłych), narracja spowolni, ale stanie się gęstsza, a życiowe doświadczenie bohaterów — wciąż młodych — nasiąknie już dystansem do rzeczywistości i zdroworozsądkowym pesymizmem. Któremu daleko do rezygnacji.

Bo westernowa tetralogia McMurtry’ego to wielka pochwała ludzkiej determinacji w dążeniu do celu oraz siły przeciwstawionej okrucieństwu świata. Wbrew czy raczej na przekór przeznaczeniu, a zarazem w zgodzie z bezwzględnymi znakami losu.

[Larry McMurtry Szlak Umrzyka, przełożył Marek Król, Wydawnictwo Vesper, Czerwonak 2023]

 

2.

Aleksander Kaczorowski — autor kilku wartościowych biografii współczesnych czeskich twórców (Oty Pavla, Bohumila Hrabala oraz Havla — dramaturga, który został prezydentem) — kolejną swą książkę poświęcił Izaakowi Bablowi (1894-1940); wybitnemu rosyjskiemu prozaikowi, autorowi sztuk i filmowych scenariuszy, jednej ze znakomitości sowieckiego establishmentu artystycznego; pisarzowi cenionemu do dziś — a kto wie, czy nie coraz bardziej — obdarzonemu przez los życiem krótkim, burzliwym, pełnym euforii, ale też strachu; lawirującym między złem a dobrem, prawdą a kłamstwem.

„Wirtuozowi pierwszych zdań — jak pisze o nim Kaczorowski — najwybitniejszemu rosyjskiemu styliście od czasów Gogola”, twórcy literackiego mitu bandycko-łobuzerskiej Odessy, z legendą Beni Krzyka na czele, a przede wszystkim autorowi Armii Konnej. Tomu opowiadań, który wstrząsnął jemu współczesnymi i przeszedł do klasyki .

Wiele jest argumentów na to, że Armia Konna, opisująca z brutalną otwartością frontowe realia wojny polsko-sowieckiej w roku 1920, to jedna z najlepszych książek z gatunku literatury wojennej. Pisane wkrótce po wydarzeniach opowiadania tego zbioru mają cechy reportażu z pola walki — choć częściej z jej bezpośredniego zaplecza: taborów, postojów, punktów medycznych, pobojowisk, pościgów i szlaków ucieczki — będąc zarazem poematem o ludzkim zaczadzeniu przelewaną krwią, szaleństwie zabijania, żołnierskim braterstwie i okrucieństwie wobec wroga, szalonym bohaterstwie i naturalnym tchórzostwie, pragnieniu życia mimo wszystko, ale też upojeniu śmiercią; równie ekstatycznym jak upojenie miłosne — ukazane tu skądinąd w swej najbardziej zwierzęcej, a zatem i ludzkiej naturze.

To zdumiewające, że Babel — uczestnik wydarzeń opisanych z perspektywy świadka-narratora, ale też trochę dekownik, unikający także twardej polityki — był w latach 20. i 30. ubiegłego wieku niezwykle wysoko ceniony w stalinowskim świecie, zaś jego Armia Konna zyskała tam status, jakbyśmy dziś powiedzieli, dzieła kultowego; była też parokrotnie wznawiana, tłumaczona na wiele języków i podziwiana przez krytyków, budząc także powszechny zachwyt czytelniczy — tak w sowieckiej Rosji, jak i w Europie.

Tylko Siemion Budionny, dowódca Konarmii, widział w Izaaku Bablu sprytnego kłamcę, który pod pozorami przekazania prawdy o wojnie — sprawiedliwej i potrzebnej — stworzył paszkwil na Armię Czerwoną. Okrutną, bezwzględną, kierującą się raczej żądzą krwi niż taktyką, a że ślepo wierną wytyczonemu przez bolszewickich przywódców celom — podbiciu Polski, po niej zaś Europy — nie respektującą żadnych wojennych ni ludzkich praw.

Cóż, Budionny, choć owiany sławą wielkiego dowódcy, był człowiekiem prymitywnym, nie rozumiał artystycznych intencji pisarza, a jego prawdę brał za podstępną zdradę. Nie ulega jednak kwestii, że wyczuwał to, czego nie odczuwali jeszcze wtedy inni „ludzie radzieccy”, również ci, co stali u władzy, a więc to, że Babel nie był piewcą komunizmu, żadnej zresztą ideologii czy polityki (owszem, jego lewicowość była prawdziwa, ale okazała się raczej idealistyczna niż praktyczna, za to mocno podszyta codziennym konformizmem i wolą życia, dobrego życia!). Nie był, bo był prawdziwym pisarzem — pragnącym opisać wszystkie barwy otaczającego go świata. A że świat wokół był wówczas straszny — czerwony od krwi, czarny od złych emocji — ukazywał to, póki mógł. Językiem ekstremalnie realistycznym, a przy tym pięknym i bujnym.

A gdy nie był już w stanie tak pisać o rzeczywistości — nie narażając się przy tym na represje — zaczął tracić wenę, sens prawdziwego pisania, a w końcu też jego możliwości; dostrzegli to w końcu i wrogowie Babla, czyniąc zeń już nie piewcę narodzin światowej rewolucji, która się tuczyła na trupie „białej Polski”, a jej skrytego krytyka. Ba, zdrajcę!

Jego prawda o wojnie, na której bohaterowie gwałcą, palą i mordują, nienawidzą inteligentów (noszenie okularów w kozackim wojsku było bardzo niebezpieczne) oraz Żydów (na froncie, a i w książce ukrywał więc Babel swoje żydostwo), uznana została za wredne kłamstwo i perfidną broń wymierzoną w Armię Czerwoną, a on sam — pupil reżimu (choć Stalin mu trochę nie ufał i raczej doceniał za przydatność, niż wielbił — jak np. Szołochowa), żyjący z pysznych honorariów, eksportowy komunista, jeżdżący po świecie w roli żywego dowodu na demokrację i otwartość Sowieckiego Sojuza na ów świat — stracił w czasie czystek końca lat 30. nie tylko przywileje i prestiż, ale też życie.

Kaczorowski pisze o tym precyzyjnie; koncentrując się na okresie autorskiej i życiowej chwały pisarza; czerpiąc przy tym obficie z jego książek (zwłaszcza zaś Armii Konnej właśnie, z której znajdziemy tu liczne cytaty, oraz z Dziennika 1920, spisywanego przez Babla na froncie — na bieżąco, a potem spożytkowanego w opowiadaniach). Jednak ujawnia przy tym nieoczywisty związek tych fabuł z rzeczywistością (większość opowiadań Babla ma charakter autobiograficzny). Babel sporo bowiem koloryzuje (choć w prozie wojennej nigdy faktów nie fałszuje — co najwyżej łączy poszczególne epizody i zmienia nieco realia czy nazwiska), oświetlając ową brudną, mroczną rzeczywistość światłem sztuki. Kręci jednak wyraźnie, gdy pisze o swojej młodości (to bynajmniej nie Odessa była jej mitycznym centrum), początkach literackich czy innych doświadczeń życiowych; zmyśla sobie na przykład (choć jak bardzo, nie wiemy) swą służbę w „czeka” — czyli sowieckiej służbie bezpieczeństwa, co pewnie miało mu pomóc w kreowaniu się na twardego ideowca.

Kręcił, bo mylił pogonie, a przewidywał je, zanim się jeszcze zaczęły. Groza stalinowskiej rzeczywistości uczyła go, jak walczyć o życie — mimo wszystko, nie tylko zaznając przy tym radości, ale przede wszystkim unikając bólu.

Bólu jednak doznał. Życiowego, a i rzeczywistego, fizycznego. Bo tortury stały się doświadczeniem Babla człowieka, nie tylko pisarza; aresztowany, przesłuchiwany, wywieziony do obozu, dość szybko też — na szczęście? — został zamordowany. O czym Kaczorowski pisze w sumie niewiele (bo też niewiele o szczegółach tu wiadomo), zbliżając się jednak możliwie najbliżej do ostatnich dni i miejsc życia pisarza; jedzie więc jego tropem daleko na Wschód, aż na teren dawnego obozu NKWD w Widnoje.

Ślady po Izaaku Bablu — choć oficjalnie został w ZSRR zrehabilitowany — są jednak mocno zatarte. Do wielu papierów — z tajnego śledztwa, błyskawicznego „procesu” — nie ma dostępu. Nie jest też znane dokładne miejsce jego pochówku, a i wśród symbolicznych tabliczek nagrobnych dla ofiar stalinizmu — nie ma takiej, która byłaby jemu poświęcona.

Kaczorowski tworzy jednak portret pisarza z innych, mało znanych szczegółów. Pisząc choćby szeroko o jego życiu miłosnym — wbrew warunkom zewnętrznym (był niski, długoręki, już w młodości prawie łysy, twarz miał brzydką, pospolitą, by nie rzec wulgarną, spiczasty nos, szerokie policzki, a za okularami wypukłe oczy) życie erotyczne prowadził bowiem Babel zaskakująco bogate. Związany z aż trzema „kobietami życia” — pięknymi skądinąd, inteligentnymi i oryginalnymi — poświęcał tej stronie codzienności i sfery ducha wiele uwagi; choć akurat mężem i ojcem (miał córkę i syna) nie był wzorowym.

Jego związki z kobietami, pełne spełnień i dramatów, obserwowane z perspektywy lat — Wielkiej Historii, ale i jego własnego życia — wydają się skądinąd podświadomą reakcją psychiki wobec zagrożeń, które tworzył świat wokół niego. Było to jakby spalanie się płomienia, który bucha wysoko, bo przeczuwa, że prędko zgaśnie. Swojego rodzaju wyścig z czasem, w którym rozkosz i ból lepiej angażować w uczucia i namiętności niż euforie i rozczarowania życia w świecie polityki.

Izaak Babel był twórcą niezwykle utalentowanym. Aleksander Kaczorowski nie kryje fascynacji jego pisarstwem, choć życiu przygląda się (na ogół) bez taryfy ulgowej. Daje więc wyraz wielkiemu żalowi, że autorowi Armii Konnej i Opowieści odeskich nie udało się napisać więcej — a przede wszystkim tego, co rozpoczął, co sobie zamyślił, ale nie zdążył, nie umiał skończyć. Chodzi tu zwłaszcza o powieści opisujące przebieg i skutki masowej kolektywizacji; ich ślad-zapowiedź pozostał zaledwie w kilku znanych, opublikowanych opowiadaniach; a mogło z tego powstać dzieło wybitne!

Ale Kaczorowski daje też do zrozumienia, że wie, dlaczego nie powstały. Można to skądinąd wyczytać w owych ocalałych fragmentach. Babel nie umiał fałszować świata. Udawać entuzjazmu. Ironizować na zimno, planowo. Jego żywiołem był płomień — rozpalający się od dramatu zdarzeń, a płonący najmocniej, gdy poddany jest silnym podmuchom wiatru, i wtedy właśnie wybuchający najmocniej. Okrucieństwo świata, trujące frukta rewolucji, trupi odór śmierci, życie na krawędzi, strach i ryzyko — to Babla napędzało. Póki stało mu tchu. I póki tego tchu nie zdecydowano się zdławić.

A jakim byłby pisarzem, gdyby stalinowskie czystki przeżył? Gdyby doświadczył drugiej wojny światowej? Może i śmierci Stalina, a potem „odwilży” Chruszczowa? Nie wiem. Może te wypadki uczyniłby zeń wytrawnego pisarza na smyczy, dbającego już tylko o siebie i swoje kobiety, psującego piórem kartki; a może przeciwnie — doświadczenie to przyniosłoby dzieła, których wagę i urodę trudno nam sobie nawet dziś wyobrazić?

Książka Aleksandra Kaczorowskiego daje raczej asumpt do zadania sobie tych pytań, niż próbuje być próbą odpowiedzi na nie. Może to i dobrze, bo uwikłane w paradoksy, szczęśliwe i zarazem przeklęte życie Izaaka Babla uwidacznia się nam dzięki temu bez zbędnych przypisów, za to z całą swoją surową intensywnością.

[Aleksander Kaczorowski, Babel. Człowiek bez losu, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023]

 

3.

Dobrze jest przypominać mistrzów. Nie zawsze po to, żeby się od nich uczyć, ale na przykład po to, by wiedzieć, że byli — i dlaczego byli — mistrzami. A w związku z tym umieć zachować skalę porównawczą. Wobec literatury współczesnej, która z samej swej natury uznaje się za bardziej współczesną (czytaj: lepszą) od tej napisanej „kiedyś”.

Z takiego zapewne założenia wychodzi najwyraźniej wydawnictwo W.A.B., wracając do Władimira Nabokowa — dobra, niech będzie: Vladimira Nabokova, choć zamerykanizowana (?) pisownia rosyjskich nazwisk zawsze mnie trochę irytuje, to w tym przypadku mamy do czynienia z autorem piszącym przez lat wiele po angielsku — serią wznowień jego popularnych powieści.

Oto właśnie ukazała się jedna z nich, Śmiech w ciemności — napisana najpierw po rosyjsku, potem przełożona na angielski, ale że przekład (zdaniem autora) nie wypadł dobrze, napisana przezeń raz jeszcze po angielsku właśnie — w czwartym już polskim wydaniu. Zamknięta w okładce intrygująco wymyślonej (portret ładnej kobiety widać na niej w głębi „trójwymiarowo” zaprojektowanego okna), zepsutej jednak niedobrym rozwiązaniem technicznym (białe liternictwo na żółtym tle czyni zupełnie nieczytelną rekomendację na odwrocie i skrzydełku książki), oferowana zaś jako „ironiczna opowieść o miłości, pożądaniu i oszustwie” (to jedyny czytelny pasus wspomnianej rekomendacji).

Zachęta to niewątpliwie kusząca. Choć sprowadzająca prozę Nabokova do wymiaru banalnego thrillera z codziennej porcji którejś z platform streamingowych. A i niewielka w sumie objętość książki (235 stron, ale dużo światła, spora czcionka i mocno rozstrzelony druk) każe w niej upatrywać rzecz przewidzianą na szybkie i lekkie „czytadło”. Inna kwestia, że w prozie tak dziś formatowanej przez autorów i wydawców (czy może bardziej przez wydawców z pomocą autorów) popularne są raczej powieści giganty, pięknie oprawne cegły, rozpisane na pięćset stron minimum.

Na szczęście w przypadku Nabokova nie zawiedzie się chyba nikt. Ani wydawca, sprzedający jego powieść jako romans z kryminalnym wątkiem, ani czytelnik, który zapewne znajdzie frajdę w lekturze bez względu na to, w jakim opakowaniu do niego trafiła. Jest bowiem Śmiech w ciemności pozycją atrakcyjną na wielu poziomach lekturowych. Może być zarówno wspomnianym czytadłem, jak i okrutną przypowiastką filozoficzną o naturze człowieka oraz przewrotności — czy może nawet — złośliwości losu.

Historia pewnego zamożnego berlińskiego mieszczanina, zwanego tu najczęściej Albinusem, oraz jego „fatalnego zauroczenia” — że odwołam się do pewnego znanego filmowego tytułu — a w jego efekcie rozwodu i związku z kochanką imieniem Margot, ukazana została przez Nabokova w czymś w rodzaju gatunkowego kostiumu z epoki.

Akcja jest dość wartka, ale elegancko prowadzona, opisy — zwłaszcza tła — umowne i raczej klimatyczne niż realistyczne, psychika postaci niby skomplikowana, lecz w gruncie rzeczy nie charaktery ukazująca, a typy ludzkie (bogaty naiwniak, głupia kobietka spryciara, cwany i bezduszny artysta), a sceneria nieomal teatralna — skupiająca naszą uwagę na ozdobnym detalu, ukrywająca zaś prawie zupełnie społeczną czy polityczną rzeczywistość (tymczasem rzecz dzieje się w latach 30. XX wieku, w faszystowskim już przecież Berlinie i zarażonej Hitlerem Europie!). W efekcie więc wydarzenia — choć dramatyczne — przypominają płynnie zmieniające się filmowe kadry. Oglądane z zaciekawieniem i nie bez przyjemności, bo towarzyszy im słodki klimat dekadencji i aura miłego grzechu, mającego dość długo wymiar ledwie psoty, lecz bez emocjonalnego zaangażowania.

Nabokov niewątpliwie igra z odbiorcą, podsuwając mu tak przyrządzony romans w anturażu (dość fałszywym zresztą) fin de siecle’u jako powiastkę, w której wszyscy bohaterowie są tyleż winni, co bez winy, a ich przypadki miłosne tyleż smutne, co zabawne, tak że w gruncie rzeczy nie ma się co nimi przejmować. Sugeruje to również styl powieści, niby serio, a jakby z mrugnięciem oka; bywa więc prosty, przedstawiający, ba, wyjaśniający z ironicznego dystansu słowa i czyny bohaterów, ale też językowo wyrafinowany, i to na granicy kiczu. Weźmy takie choćby zdanie: „Ciężki czarny przedmiot, skarbnica siedmiu skondensowanych śmierci, leżał owinięty jedwabnym szalikiem w czeluściach kieszeni płaszcza”. A to tylko o schowanym w kieszeni pistolecie! W powieści napisanej całkiem poważnie uznano by taki kawałek za wykwit grafomanii.

U Nabokova to gra z konwencją. Której skądinąd można nie zauważyć, uznając całość za „ładną bajkę” bez morału. Może zresztą lepiej jest tę powieść czytać właśnie tak? Bo Nabokov, szyderca, gorzki lecz nierezygnujący z frajdy mówienia nam rzeczy przykrych, nie ma w sumie w zanadrzu miłych, pocieszających morałów. Zła nie spotyka tu kara, a zresztą — czym jest zło, jeśli wszyscy żyjemy w kłamstwie, wykorzystując innych?

Ich czworo Gabrieli Zapolskiej ma podtytuł Tragedia ludzi głupich. Powieść Vladimira Nabokova — pisana jakby w przewidywaniu (naszej) epoki, w której fajnie jest opowiadać bez zobowiązań fajne historie, w których najbardziej fascynujące są połączenia „miłości, pożądania i oszustwa” — mogłaby nosić podtytuł — pardon — Tragedia trojga skurwysynów. Otwarte — w ostatnim zdaniu powieści — drzwi na zewnątrz domu, w którym wydarzył się dramat, sugerują skądinąd, że nie dla wszystkich była to tragedia. A że największą okazała się ona, być może, dla skurwysyna, który jako jedyny starał się tu być skruszonym grzesznikiem? Takie to i pożytki z naprawy sumień, zdaje się mówić Nabokov. Częstując nas swą powieścią — czekoladką, która ma smaczne, ale trujące nadzienie.

[Vladimir Nabokov, Śmiech w ciemności, przełożył Michał Kłobukowski, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2023]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content