Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

ZBIGNIEW KOSIOROWSKI

Retour. 6

[fragment powieści]

VI. Instrumenty dla sekstetu

Śledztwo w sprawie morderstwa na pirsie z pozoru utknęło w miejscu. Wprawdzie podejrzewanie polskich żeglarzy o przemyt straciło rację bytu, jednakże jednostka i jej załoga nadal pozostawały w areszcie. Dwukrotne przeszukanie jachtu, połączone ze zdejmowaniem odcisków palców z przedmiotów i urządzeń pod pokładem, nie przyniosło dotąd postępów w śledztwie. Analizowano przejęte dokumenty, zwłaszcza dziennik jachtowy, który w sztormie i po awarii jachtu zamókł, bo, jak zeznał kapitan, „w jakimś przechyle wypadł z półki i przeleżał kilka godzin w zęzie”, a teraz zdawał się nieczytelny. Nad odtworzeniem zapisów, dotyczących nie tylko składu załogi, trudzili się specjaliści z prefektury. Oby z dobrym skutkiem, na co komisarz szczególnie liczył; potrzebował teraz sukcesu, jak nigdy dotąd, bo los wreszcie się odmienił. Przed trzema dniami otrzymał powiadomienie, z podpisem głównego komendanta policji, o ostatecznym uwolnieniu go z podejrzeń o lekkomyślny i poza jakąkolwiek dozwoloną procedurą kontakt z gangsterami, co miało przyczynić się do nieudanej, ubiegłorocznej zasadzki na przemytników. Znaleziono winnych tamtego przecieku. Komendant nie przepraszał komisarza. Pismo w końcowym akapicie zawierało wskazanie: „po zakończonej rekonwalescencji powróci Pan na dotychczasowe stanowisko”. Ważniejszy był własnoręcznie zredagowany przez komendanta dopisek: „zameldować się osobiście w moim biurze, mamy do pogadania”. Zgłosił się nazajutrz, trzasnął obcasami, a zamiast reprymendy uzyskał akceptację projektu postępowania w sprawie „przemytu i morderstwa w starym porcie rybackim”. Łaskawość komendanta wydawała się zaskakująca, ale zrozumiał ją, gdy na odchodnym komendant pogratulował mu „tak znamienitego brata”.

— Przepraszam, panie komendancie, czy ja o czymś nie wiem? — zapytał mocno skonfundowany.

— Ejże, Rivera, w telewizji o tym mówili, prasa o tym pisała, udaje pan? — skrzywił się komendant.

— Nie miałem ostatnio czasu, panie komendancie, ani na lekturę gazet, ani na oglądanie telewizji, brat coś zbroił?

— I to jak! Zgromadzenie Narodowe powołało go na ważny urząd. Został przewodniczącym Junta de Transparencia y Ética Pública. Nie kontaktował się z panem? — Komendant wyraźnie wątpił w niewiedzę komisarza.

— Byłem w zasadzie nieuchwytny, pewnie telefonował, dwie ostatnie doby spędziłem poza domem. Dziękuję, panie komendancie, za tę radosną nowinę. Zaraz do brata zatelefonuję.

Wyjaśniła się więc zagadka nadzwyczajnej przychylności komendanta dla przedstawionego projektu powołania spec-zespołu… I znów Marco miał w tym niechciany (zapewne) udział, pomyślał nie bez sarkazmu Rivera, wychodząc z prefektury. No i te przyjazne uśmiechy personelu w biurze. Jasne, przewodniczący Izby Przejrzystości i Etyki Publicznej, to ważna persona i dla policji, i dla wymiaru sprawiedliwości. A tego, że między nimi jako braćmi jest głównie milczenie, inni nie muszą wiedzieć. Swoją drogą powinien bratu pogratulować takiego wywyższenia. Być może odegrał on też, choćby bezwiednie, jakąś rolę w złagodzeniu postępowania, które tak szczęśliwie się teraz zakończyło. Rivera wyczuwał, że komendant wezwie go jeszcze na rozmowę, w której znów pojawi się osoba przewodniczącego JUTEP, który przecież obecnie tak wiele może…, skonstatował komisarz, czytając kolejny raz wystawiony przez komendanta dokument, dający mu szerokie uprawnienia. Mógł się zrehabilitować. Tej szansy nie może zniweczyć żaden błąd, żaden przypadek. Zbyt wiele ostatnio się zdarzyło, za wiele wątków nadal otwartych, wymagających wszczęcia trafionych działań, rozmyślał komisarz. Trzeba uporządkować ten, choćby i pozorny, chaos. Z rozmachem uderzył o blat biurka i wrzasnął w stronę otwartych drzwi:

— Służbowy! Mocnej herbaty!

Zespół liczył sześć osób. Zatrzymał przy sobie porucznika G. z kryminalnej, o którym Frasconi powiedział, że „choć z prowincji, to ma szczęki buldoga i jak już chwyci trop, nie odpuści”. Powołał, rzecz jasna, sierżanta Frasconiego oraz trzech innych wywiadowców z policji kryminalnej, z którymi kiedyś ścigał handlarzy narkotyków. Znał ich możliwości oraz zapał do pracy. Tworzył klarowną strukturę zespołu, konstruował zadania dla każdego z jej członków, zbierał pozyskane i potwierdzone dane, redagował pytania, zwłaszcza te, które mnożyły szereg wariantów odpowiedzi. Tych było najwięcej. Tej nocy nie planował jedynie snu. Szum klimatyzacji nie przeszkadzał w budowaniu strategii dalszych przesłuchań i zarysów taktyki opartych na logice, bo ta nigdy go nie zawiodła. Przegrywał, ile razy jej niedowierzał.

Przejrzał złożone mu raporty członków zespołu. Poczynione przez nich ustalenia wskazywały na konieczność skupienia się na dwóch wątkach. Po pierwsze, kim był zamordowany na pirsie mężczyzna? Jeśli należał do załogi polskiego jachtu, to dlaczego kapitan jednostki się tego wypiera? I kto go zasztyletował, bo nie zrobił tego znaleziony na wraku tuńczykowca Artigas, postrzelony wcześniej przez gangsterów. Pojawiało się coraz więcej nici wiążących denata z jachtem. Nici…, nie dowodów. Tym wątkiem postanowił zająć się osobiście, aczkolwiek ze znaczącym udziałem sierżanta. Po drugie, są ślady prowadzące do Czarnego Bossa. Raport Frasconiego, zwłaszcza zawarte w nim ułamkowe zeznanie Artigasa, wskazują na obecność ludzi z gangu na pirsie; to przed nimi uciekał i ukrywał się Artigas. Tam też zamordowano nieznanego mężczyznę. Zatem jaką rolę odegrał w tamtym dramacie Artigas i co go łączy z gangiem? Sierżant dobrze wyczuł, że ranny, pilnowany w wojskowym szpitalu, boi się ludzi Czarnego Bossa. Zadarł z nimi… Brał udział w planowanym przemycie?

Tajemniczy polski jacht i jego dziwna załoga, która w drodze z Europy do Ameryki Południowej zmalała o połowę. Zmyła ich sztormowa fala, wyskoczyli za burtę? Wpisy w dzienniku jachtowym po wielokrotnych kąpielach są nieczytelne; ten dwumasztowy kecz aż prosi się o specjalne potraktowanie. I należy się spieszyć. Najstarszego z tej trójki, żeglarza-profesora, przeniesiono na wniosek policyjnego lekarza z aresztu do wojskowego szpitala. Dwaj inni, kapitan jachtu i stareńki załogant, rzekomo znany w Polsce pisarz, pozostali na jednostce bez prawa schodzenia na ląd. Na jacht nałożono portowy areszt policyjny. Dwukrotne, perfekcyjne przeszukania jachtu, nie przyniosły odkrycia śladów narkotyków ani też innych podejrzanych przedmiotów. Jakkolwiek zastanawiające było, co podkreślał zwłaszcza porucznik, „po cholerę im tyle instrumentów, panie komisarzu; aż sześć na trzech gości!”. „A wy na czymś gracie, poruczniku?”, zapytał wtedy Garrapata, na co ten odpowiedział oburzony takim domniemaniem: „w żadnym razie, takie tam dmuchanie w kij, to dobre dla pedałów”. „A ja gram i na fortepianie, i na klarnecie, poruczniku. Też dmucham w kij i co?”. „Pan to co innego, zreflektował się porucznik, no i tego… Przepraszam”.

 

VII. Profesor Jack — klarnecista

Wszczepienie bajpasów zapewne uratowało życie profesorowi, co ten, już po wybudzeniu z narkozy, uznał za niedopuszczalną ingerencję naruszającą jego prawo do stanowienia o sobie.

— Nikt mnie nie pytał o zgodę na operację; to naruszenie prawa! Co za kraj, co za ludzie, psiakrew, nie życzę sobie! — pieklił się w pierwszej rozmowie z polskim konsulem, który nie mógł zrozumieć reakcji mężczyzny. Przecież uratowano mu życie.

— Stracił pan przytomność. To ja w pańskim imieniu podpisałem zgodę na operację.

— Pan? Jakim prawem?!

— Proszę się uspokoić, panie profesorze. Zmusiły mnie do tego okoliczności. Umierał pan.

— Więc było aż tak pięknie i pan zaingerował w naturalną kolej rzeczy, tak?

— Nie rozumiem… Ratowałem… To znaczy lekarze nie mogli odstąpić od udzielenia pomocy… Sądziłem, że… Że okaże nam pan wdzięczność. W tym szpitalu mają wspaniałych kardiochirurgów, dokonują cudów.

— I ja mam być tego przykładem. Dobre sobie…

(…)

Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013), Kamień podróżny (2016), Archipelag pod żaglami (2017), Zapadnia (2018), Zapodziani (2021) i Metanoia (2022).

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content