Skip to content
e-eleWator zachodniopomorski miesięcznik literacki

PAWEŁ ALBO POCZYTALION

Czerwiec ’24

1.

Uwielbiam wydawców, którzy czynią wiele, by zrobić mnie w bambuko. Owszem, czynią to czasem w dobrej sprawie — chcą przecież sprzedać książkę, towar deficytowy — ba, niekiedy nawet jest to książka dobra — ale moje uwielbienie dla ich w tej mierze wysiłku nie jest przesadnie uzależnione od tych dobrych zamiarów i wartości książki.

Jakoś głupio czuję się po prostu, gdy wciska mi się towar, ukrywając niektóre jego właściwości; trochę tak, jakby kupowało się świeżynkę, a w opakowaniu znalazło produkt sprzed tygodnia. Jasne, książka nie chleb, czerstwa — jeśli dobra — nigdy nie będzie, ale jednak… Tymczasem wydawca Juliana Barnesa — Świat Książki, któremu zawdzięczamy wiele znakomitych dzieł tego angielskiego prozaika, eseisty — oszukał mnie (a pewnie też wielu innych czytelników, bo Barnes cieszy się w Polsce zasłużoną popularnością), wydając jego powieść Zanim mnie poznała z okładką — a dokładnie nadrukiem — pod nazwiskiem autora: Laureat Nagrody Bookera. Ukrywając zaś starannie informację, że to powieść z roku 1982, a więc napisana w czasie, gdy Barnes miał lat 36, a od Bookera dzieliły go jeszcze trzy dekady (!), jako że nagrodę tę — za Poczucie kresu — otrzymał dopiero w roku 2011.

To mniej więcej tak, jakby zbiór wierszy Wisławy Szymborskiej — pochodzących z lat 50. ubiegłego wieku, a więc z czasów, gdy była zaczadzona socrealizmem (vide: debiutancki tom Dlatego żyjemy z roku 1952), wydać dziś z nadrukiem Laureatka Nagrody Nobla. W przypadku Barnesa nie ma oczywiście mowy o szyderstwie tego aż rodzaju — Zanim mnie poznała w żadnym stopniu nie kompromituje autora — ale nie ulega przecież wątpliwości, że to powieść, by tak rzec, młodzieńcza (bodaj druga w jego dorobku). Bardzo daleka jakościowo od późniejszych książek autora Cytrynowego stolika, Zgiełku czasu czy Jedynej historii. Co więcej, w zupełnie innej utrzymana tonacji, bliższa literaturze popularnej (acz wartościowej) niż w pełni już dojrzałe — refleksyjne, skupione na detalu, mówiące o sprawach ostatecznych — dzieła liczącego dziś 78 lat pisarza.

Wiem, nawet te wszystkie kombinacje przy edycji powieści Zanim mnie poznała nie są formalnie oszustwem. Wydawca ani słowem nie wspomina przecież na okładce czy wewnątrz książki, że mamy tu do czynienia z „nowością” w dorobku Barnesa, nie kryje też daty jej powstania (1982), ani przekładu na polski (2020), tyle że są to informacje trudne do wychwycenia. Znaleźć je można jedynie na stronie edytorskiej, rozszyfrowując copyright, wpisane po angielsku i petitem w szereg innych, mniej ważnych dla czytelnika.

A przecież można było postąpić uczciwiej. Wcale przy tym nie tracąc marketingowo. Ba, może i zyskując! Ot, wystarczyłoby na przykład zaanonsować książkę notą na okładce, że okazja jest szczególna, bo mamy w ręku „nieznaną” u nas dotąd powieść wybitnego pisarza, co stanowi atrakcję dla wszystkich, którzy go wysoko cenią, a chcieliby się przekonać, od czego zaczynał i jaką drogą zmierzał do mistrzostwa.

Co powiedziawszy, robię wydech i mogę się już skupić na samej powieści, wartej przecież lektury nie tylko jako wczesne dzieło laureata Nagrody Bookera, ale też po prostu ciekawej z paru innych powodów. A że z niższej półki niż te, które Barnes napisał po niej? Cóż, nie zawsze trzeba sięgać po książki z półki wysokiej.

Zanim ją poznałem to solidny kawałek prozy, utrzymany w duchu inteligentnej satyry na obyczajowość lat 80. na Zachodzie, zdecydowanie bardziej skądinąd amerykański niż brytyjski. Dużo tu seksu — ukazanego bardzo śmiało, lecz głównie z ironią — psychoanalizy, złośliwej, ale celnej, a przede wszystkim kpiny ze świata opętanego erotyczną manią. Fabuła dotyczy wprawdzie jednego przede wszystkim, głównego bohatera Grahama — uniwersyteckiego wykładowcy w średnim wieku, trawionego „zazdrością seksualną” („Nie znam żadnej innej” — mówi w jednej ze scen jego przyjaciel Jack) — ale ukazuje też kilka postaci ze środowiska artystycznego londyńskiej klasy średniej (i ciut wyższej), stanowi więc dobry punkt obserwacji szerokiej panoramy społecznej.

Powieść napisana została stylem lekkim, chwilami czytadłowym zgoła (mnóstwo dialogów, których w późniejszym pisaniu Barnes unika), czyta się więc ją (aż do okrutnego finału) łatwo i przyjemnie, choć z uśmiechem cierpkim, a nawet pewnym zakłopotaniem. Nie jest bowiem — jak głosi nota na okładce — „boleśnie i cudownie komiczna”, już raczej groteskowa w swoich karykaturalnych rysach ludzkiej psychiki, przyznać jednak trzeba, że miejscami bywa naprawdę dowcipna; sporo tu typowo angielskiego humoru, celnych bon motów. Choć na ogół zabawna tak, jak krzywe zwierciadło, w którym możemy się też ujrzeć sami, a nie jest to obrazek sympatyczny.

Tyle że ta przerysowana erotyczna obsesja głównego bohatera — zazdrosnego o przeszłość swojej żony — przybierająca z czasem formę manii, dziwnie wygląda na tle współczesnych dyskusji o równouprawnieniu płci, wyczuleniu na sprawy seksualnej tożsamości i wynikłej z tego „poprawności politycznej” w publicznym podejmowaniu tych tematów. Jawiąc się jako łobuzerska, ale też trochę archaiczna, by nie rzec zwietrzała społecznie, ale też obyczajowo. Nieważne, że ta chuligańska kpina dotyka raczej facetów niż kobiet (ukazanych głównie jako ofiary, skądinąd niezbyt lotne), a w gruncie rzeczy pokpiwa też z przedmiotowego traktowania kobiet we współczesnej kulturze — wielu i tak nazwałoby ją dziś seksistowską.

Prawdę mówiąc i z tego powodu powinna być zapowiadana nie jako nowość, a bomba, znaleziona gdzieś w piwnicy, bomba z dawnej wojny (wojny płci oczywiście). Jako taką można by ją wszak czytać nie tylko jako smaczną, choć podejrzaną moralnie ramotkę, ale też jako pouczający zapis czasów nie tak znów dawnych, w których żyliśmy sobie paskudnie, lecz miło, ciesząc się ich dziwną a niebezpieczną wolnością.

Niestety, Zanim mnie poznała, choć jest powieścią „zanim Barnes napisał kolejne”, podaje się nam dziś jako tę, którą napisał już jako Laureat Bookera. Źle na tym wychodzi zarówno autor, jak i jego atrakcyjna, skądinąd inteligenta i elegancka literacko, książka.

[Julian Barnes, Zanim mnie poznała, Świat Książki, Warszawa 2024]


2.

Joanna Kulmowa zmarła w roku 2016, mając lat 90, była niemal do końca aktywna literacko (jeszcze w roku 2017 ukazał się jej wspaniały tom 37 ostatnich wierszy); odeszła jako poetka znana i bardzo przez czytelników lubiana, uznana też przez środowisko. Zarazem jednak — jestem o tym coraz bardziej przekonany — niedoceniana i niedoceniona. Czy może raczej — błędnie przez większość życia oceniana, jak gdyby była autorką z odległej literackiej przeszłości, źle się mieszczącą w kanonach współczesnej poezji.

Był to chyba koszt, jaki musiała ponieść za wierność sobie i swojej poezji. Przy czym rzecz dotyczyła nie tylko formy (lubiła pisać „do rymu”, dbała o rytm, nie kryła sympatii do „piosenkowej” frazy, chętnie spełniała się w satyrze), lecz i treści. Od debiutu pozostawała bowiem twórcą (twórcą, nie twórczynią!) niezwykle przywiązanym do tradycyjnych wartości, wyczulonym na społeczną, etyczną rolę pisarza.

W kwestiach nie tylko ściśle literackich. Za to mocno obecnych w wierszach. Nie jako patriotyczno-religijny kanon jednak, a etyczny drogowskaz.

Bo owszem, pisała o Bogu i Ojczyźnie, ale gorzko, boleśnie, czasem szyderczo. Nie żeby w Boga uderzyć, czy Ojczyznę ośmieszyć, ale by wstrząsnąć naszymi sumieniami, skłonić do obrachunków. Przede wszystkim pisała jednak o Polsce jako obrazie świata, w którym odbija się Historia ludzkości. Z jej skłonnością do bałwochwalstwa i bohaterszczyzny, wielbieniem pomników, ale pławieniem się w małościach i kłamstwie.

Dlatego walczyła z fałszem ideologii, mitem, również religijnym — zderzając kościelne nakazy z jarmarczną odpustowością, a dekalog z brudem rzeczywistości; bywała surowa w głoszonej prawdzie, ale też często ironiczna i pełna dystansu.         

Ponieważ pisała o nas. O naszych lękach, hipokryzji, popadaniu w pychę, naszej skłonności do kłamstwa i obłudy, okrucieństwa i bezduszności. A także o niepamięci jako metodzie, którą zwalczamy wszelkie skrupuły i inne choroby młodego wieku, oraz o naszym braku refleksji nad minionym złem, przez co jest ono żywe w każdej kolejnej epoce.

A była przy tym — pozostała do końca — czułym lirykiem (w tym wypadku niech już będzie: liryczką, choć „lirykiem” ładniej, bo brzmi jak lirnikiem) o wielkiej wrażliwości. Dzięki temu była i pozostała przekorna, zawsze nieco drwiąca, ale empatyczna. Wciąż jednak pytając o rzeczy najważniejsze: o Boga, sens, prawdę, życie, śmierć…

Tymczasem nie były to pytania, które — według sędziwych zoilów, a pewnie i według ich dzisiejszych następców: sieciowych influencerów od książek — powinna zadawać Prawdziwa Poetka. Której obowiązkiem jest gaworzyć mętnie, obsesyjnie, kaleczyć język, a już Boże broń: nazwać świat, czy — nie daj Bóg — ładnymi go opisywać słowami.

Wiem, szydzę, idąc po bandzie, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż poukładana, a jednocześnie wciąż wątpiąca poezja Joanny Kulmowej przegrywała od lat z pseudopoetycką produkcją mnożących się (partenogeneza?) „poetessek”. Pozycja, którą w literaturze zdobyła, nie pozwalała, by ją lekceważyć, zmuszała do szacunku wobec niej, ale traciliśmy żywy kontakt z jej pisarstwem. Chętniej docenianym jako literatura dla dzieci. A przecież również jej wiersze dla dzieci są często poezją wysokiej rangi, dla każdego wieku.

Warto by więc na nowo odkryć i pokochać wiersze Kulmowej — wiersze wielkiej urody, mądre i dzielne, zakorzenione w polszczyźnie mocno, a przecież żywe, wrażliwe na otaczający je świat jak młode drzewa. Na wiatr historii, ale i na zmiany w naturze języka. Była bowiem Joanna Kulmowa niezwykle wyczulona na słowo i choć trudno ją nazwać lingwistką, umiała polszczyznę odmieniać przez wszystkie jej czasy i przypadki.

Świadectwem tego wszystkiego jej najnowszy (pośmiertny!), przesycony „lozańską” czystością tomik, skromna, acz bibliofilska edycja Uniwersytetu Szczecińskiego, który zawdzięczamy dr Urszuli Chęcińskiej, spadkobierczyni i opiekunce dorobku literackiego Poetki. Pod prowokująco „Kulmowym” tytułem: Znalezione pod łóżkiem pomieszczono 21 krótkich wierszy — czasem króciutkich jak dystych czy fraszka, niekiedy z kilku tylko słów zbudowanych, bywa że poetyckich notatek, okruchów nieopublikowanych zapisków lirycznych. To w lekturze przyjemność wielka, ale gorzka.

Wspaniale bowiem świadczą o kondycji artystycznej wiekowej już przecież — gdy powstawały — Poetki, a i o czułości autorki wobec świata, z którym się nimi żegnała. A także o jej nieustannym wyczuleniu/uczuleniu na brzydko pospolitą rzeczywistość, o jej chorobie na Polskę. Leczyła się miłością do Niej, ale i szczerością wobec Niej. Zacytuję jeden z okruchów: „W gejach cała nadzieja: / nie ma żyda — bij geja!”. Że to tylko żarcik, satyra z małej litery? To proszę, jeszcze i ten cytat z wiersza Imigranci: „Koniec z nadzieją / Miłosierdzie przydzielono bogu — / Skoro ludzie już kochać nie umieją / nie mogą”.

Świadczą więc te wiersze wspaniale, ale i smutno, bo również o tym, że lat temu kilka pożegnaliśmy — nie dość jednak uwagi temu poświęcając — Poetkę wielkiej miary.

Czy ona sama była tego świadoma, żegnając się z nami? Jeżeli tak, przyjmowała to bez zapiekłego żalu czy małostkowych pretensji; spokojnie natomiast, godnie i z dystansem. Przeczytajmy pod tym kątem wiersz Obol:

Spływam do Styksu jak mi rozkazuje ta rzeka   
W meandrach i zakolach.
Co znajdziesz Charonie ma moich powiekach
zamiast obola? Daremny byłby ze mną targ
odejdę nie uznana
bo czy uwierzysz że cały mój skarb
to zasłuchanie w muzykę słów
i fletnię Pana…

Nawet jeśli, mimo wszystko, nie uwierzymy Poetce, jej wierszem możemy się szczerze zachwycić.

[Joanna Kulmowa, Znalezione pod łóżkiem, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego, Szczecin 2024]


3.

Odyseję Homera, dzieło powstałe blisko trzy tysiące lat temu, tłumaczyło dotąd na polski siedmiu autorów. Ósmym, którego wersja słynnego eposu ukazała się właśnie, jest Antoni Libera — znany przede wszystkim jako tłumacz klasyków (Sofoklesa, Sheakespeare’a, Racine’a), no i nasz rodzimy specjalista od Samuela Becketta, autor przekładów wszystkich jego dzieł i reżyser dramatów.

W świecie literatury polskiej zaistniał też Libera samodzielnie jako prozaik; jego najgłośniejszą książką jest zaś dotąd nagradzana i tłumaczona na wiele języków powieść Madame (1998). Ale Odyseja, co tu kryć, to i dla najwybitniejszego tłumacza i pisarza przedsięwzięcie nad wyraz ambitne. Nie bez kozery, mimo iż podejmowali się tego zadania doświadczeni, uznani — tłumacze, pisarze i poeci — nie mamy dotąd przekładu, by tak rzec, kanonicznego. Łączącego w sobie zalety i specyfikę oryginału — wywodzącej się z tradycji ustnej starogreckiej pieśni, z której wywodzi się większość głównych mitów kultury europejskiej, najważniejszej bodaj księgi — wraz Biblią — naszego kulturowego kręgu — z jej urodą poetycką, jakże trudną do oddania w polszczyźnie (heksametr!), ale też komunikatywnością w obrębie języka i obrazie świata tak w czasie odległego.

Bodaj najbardziej lubianym za piękną frazę i dobrze brzmiącą w języku polskim wyniosłą poetyczność było tłumaczenie Lucjana Siemieńskiego z roku 1876, dokonane z pomocą rymowanego (zgodnie z oryginałem) trzynastozgłoskowca. Każdy znał kiedyś początek Pieśni Pierwszej tego przykładu: „Muzo! Męża wyśpiewaj, co święty gród Troi / Zburzywszy długo błądził, i w tułaczce swojej / Siła różnych miast widział…”. Ale kolejni tłumacze, uznawszy pracę Siemieńskiego za zbyt archaiczną, więc trudno zrozumiałą dla współczesnego sobie czytelnika, próbowali swoich na Homera sposobów. Czego wartościowym dowodem przekład Józefa Wittlina (z lat 1924-1931), starającego się Odyseję oddać tzw. heksametrem swobodnym, oraz Jana Parandowskiego (1953), który posłużył się w tym celu prozą. Najnowszy przekład Roberta R. Chodkowskiego (2020) — staranny językowo, stosujący miary polskiego heksametru i poprawiający błędy popełnione przez poprzedników, jest chyba formalnie najbliższy dzieła Homera-aojdy, tyle że trudno nazwać go pięknym. Cóż, poprawność kosztuje.

Antoni Libera nie próbuje być perfekcjonistą w zakresie słownictwa, nie archaizuje przekładu kunsztownymi słowy, przeciwnie — przyjmując punkt wyjścia, że dokonuje nie tyle tłumaczenia, ile spolszczenia, stara się dać nam Homera przede wszystkim czytelnego, zrozumiałego, łatwiejszego w lekturze niż translatorskie dokonania poprzedników. Szczególną uwagę przykłada natomiast do norm i miar tzw. heksametru polskiego, ale też nie jego gatunkowych ograniczeń, a możliwości w nim zawartych.

Taką formę — dostojnej, ale „starodawnej”, wywodzącej się z narodowej tradycji pieśni przyswoił naszej literaturze Adam Mickiewicz (patrz: Konrad Wallenrod, ale też niektóre wiersze, na czele z balladą Trzech Budrysów ze słynnym, modelowo wykutym początkiem: „Stary Budrys trzech synów, tęgich jak sam Litwinów…”). U Libery heksametr ten jest swobodniejszy, łamany gdy trzeba w niektórych wersach, ale zawsze dla czystości sensu i możliwości języka mówionego. Jego Odyseję śmiało więc można czytać na głos, nic tu nie zgrzyta, tekst brzmi płynnie, potoczyście. A poza wszystkim na tyle jasno, że pełną przygód powrotną podróż Odysa spod Troi do Itaki z wielką przyjemnością i prawdziwą ciekawością czytać możemy jak nieco fantastyczną, bardzo jednak przygodową opowieść z czasów mitycznych, lecz całkiem realnych.

Owszem, przekładowi czy raczej spolszczeniu Libery brak urody tłumaczenia Siemieńskiego, mało w tej nowej wersji językowego piękna. Całość brzmi jednak mocno, słychać w niej rycerską nutę, ale też prawdę o czasach i sprawach, o których opowiada. Komu więc stoją okoniem dawne przekłady Odysei, a kto chciałby mimo to Homera bez przykrości i kłopotów poczytać, niech po dzieło Libery sięgnie. Odnajdzie się w nim nie tylko jako spadkobierca starych, acz okrytych kurzem mitów, lecz i wiecznie młodych tradycji dobrej narracji o śmiałkach, co odwagą i sprytem przemogli wszelkie przeszkody.

[Homer, Odyseja, spolszczył i opracował Antoni Libera, PIW, Warszawa 2024]

Paweł Albo Poczytalion (ur. w 1965 r. w przysiółku Szczecin Dąbiego) — z wykształcenia ornitolog. Mieszał w Kantucky i Bismarck (Niemcy), dziś: Niezbyt Dobra koło Szczecina. Miłośnik starej Broni (imię psa, dokładniej: suki). Publikował w prasie krajowej, polonijnej, milenijnej i codziennej („Głos Louisville”, „Głos Pomorze”, „Kurier Szczeciny”), magazynach poświęconych niezdrowemu żywieniu („Piwariat”) i pismach literackich (m.in.: „Czas Chałtury”, „Nestor”, „Wsypa”, „Faza”, „Kwartalnik Artystyczno-Krytykancki”). Wydał m.in. wiersze i epitety Życie skocznikiem (2007), powieść ontologiczną Wandalizm. Motyw kobiecego samobójstwa w poezji współczesnej (2013) oraz wszystkie oszczędności z konta dolarowego w PKO S.A.

aktualności     o e-eleWatorze     aktualny numer     archiwum     spotkania     media     autorzy e-eleWatora     bibliografia     

wydawca     kontakt     polityka prywatności     copyright © 2023 – 2024 e-eleWator . all rights reserved

zachodniopomorski miesięcznik literacki e-eleWator

copyright © 2023 – 2024 e-eleWator
all rights reserved

Skip to content